Spływ kajakowy Mazury 2014 – Zarząd Okręgowy Opole
Z pamiętnika obozowicza,
czyli wspomnienia naszej młodzieży ze spływu kajakowego.
Jak spędziliśmy czas na obozie kajakowym – skrót wydarzeń dzień po dniu
Dzień 1. – 29.06. (niedziela)
Grupa obozowiczów dociera na miejsce około 17.00. Najpierw kwaterunek w namiotach, bo przestało mżyć. Na uczestników czeka już bigos, kiełbaski, ognisko. Niektórzy się śmieją, że bigos jest jeszcze ten zeszłoroczny, ale wszyscy zajadają się ze smakiem i zabierają się za pieczenie kiełbasek. Chociaż najbardziej chodliwym towarem jest pieczony chleb.
Część ekipy nie może się doczekać pływania kajakami, tak żeby ratownicy zabrali ich na jezioro. W międzyczasie trzeba zapoznać grupę z kadrą, regulaminami, przepisami, zdrowym rozsądkiem 😉 Z racji tego, że na miejscu mamy dostęp do telewizji chłopaki oczywiście oglądają Mundial. Po godzinie 22 wszyscy jednak już padają i idą spać do namiotów. Do tego znów zaczęło siąpić.
Dzień 2. – 30.06. (poniedziałek)
Rano przestało padać. Otrząsamy namioty z kropel i idziemy na śniadanie – powinny wyschnąć.Po śniadaniu kilku starszych chłopaków ładuje się do busa i jedziemy rozstawiać namioty w Wigrach, żeby w razie czego, jak będzie padać, były gotowe. W tym czasie reszta grupy wędruje piechotą do Wigier – to tylko jakieś 4,5 km. Rejs statkiem po jeziorze mamy zaklepany dopiero na 13.00 więc mają dużo czasu żeby po dotarciu na miejsce pozwiedzać klasztor pokamedulski i pobuszować po straganach. W czasie rejsu świeci nawet słońce. Ogólnie to cały czas jest ciepło, no może w nocy nie do końca. Oglądamy piękne widoki z pokładu statku i słuchamy opowieści o jeziorze Wigry i okolicach, w czasie projekcji filmu. Po zawinięciu do portu karmimy jeszcze kaczki, a później sami idziemy do obozu na pyszny obiadek. Po obiadku obowiązkowe „pół godzinki dla słoninki”.
Później obozowicze dzielą się na grupki. Jedna idzie pograć w siatkówkę, druga na spacer po półwyspie, trzecia gra w bejsbola wystruganym dzień wcześniej kijem (piłkę i rękawicę łapacza mają profesjonalną – wziął ją ze sobą jeden z uczestników), a jeszcze inni siedzą pod wiatką i prowadzą rozmowy towarzyskie. Wieczorem oczywiście ognisko, a właściwie jego namiastka, gdyż pada deszcz i siedzimy pod wiatą a ognisko pali się obok. Od czasu do czasu tylko ktoś wyskoczy upiec kiełbaskę, albo chlebek. Z racji tego, że na terenie jest telewizor pod zadaszeniem wieczór należy do fanów futbolu. Ci , którzy go nie lubią grają w gry karciane i kości. Niektórzy idą wcześniej spać. Przecież następnego dnia już mamy pływać kajakami.
Dzień 3. – 01.07. (wtorek)
Niestety całonocny deszcz weryfikuje nasze plany i pragnienia. Padać już nie pada, ale nie da się na razie zwinąć namiotów, ponieważ są wilgotne. Czekamy aż je trochę przewieje. Tylko, że powietrze „stoi”. W takim razie idziemy grać w siatkówkę, część ekipy znów biega za piłką bejsbolową. Znaleźli jakiś cienki plastikowy blat od stołu i porobili z tego bazy. Powoli się przeciera i zaczyna lekko dmuchać zefirek. Rzucone hasło: „Idziemy popływać po jeziorze” i już ekipa 14 osób stoi na brzegu, wodując sprzęt. Do obiadu około półtorej godzinki to rundkę po zatoce zdążymy zrobić. 14.30 – meldujemy się przy kotle i zajadamy się pysznym obiadem. Wstępna decyzja jest, iż po sjeście poobiedniej spakujemy się i ruszymy w trasę. Niestety w trakcie obiadu pojawiają się deszczowe chmury na horyzoncie i kierownik odwołuje pakowanie obozu. Nikt raczej nie protestuje, bo miejsce jest fajne i nudzić się nie można. Scenariusz popołudnia jak poprzedniego dnia zwieńczony oczywiście oglądaniem mundialu. Prognozy na dzień następny optymistyczne, tylko gospodarz pola namawia żeby zostać. Ale wszyscy palą się już do wioseł.
Dzień 4. – 02.07. (środa)
Budzimy się, namioty suche, niebo pogodne, więc jeszcze przed śniadaniem pakujemy torby i częściowo namioty. Przyjeżdża śniadanko. Jak zwykle na czas. Wszyscy pałaszują, choć niektórym trzeba trochę pogrozić, że będzie się ich karmić. Po posiłku kończymy zwijanie namiotów, pakujemy bagaże do busa i idziemy wodować kajaki. Przed wypłynięciem ustalamy kolejność kajaków, przypominamy o zasadach zachowania na wodzie, slipujemy je na wodę i czekamy na ostatnich. Plan na dzisiaj – 13 km do Budy Ruskiej. Najpierw przeprawa przez rurę pod drogą, żeby skrótem przedostać się na rzekę. Niezła zabawa – wody po kostki, wąsko, trzeba się położyć w kajaku, czyli trochę gimnastyki z rana. Następnie przez małe jeziorko Postaw wypływamy na rzekę, która na tym odcinku płynie głównie wśród łąk i pól. Wszyscy trzymają się raczej razem. Na przedpolu Maćkowej Rudy postój na szarlotkę i picie. Okazuje się, że jednak ekipa jest dość daleko z tyłu, asekurowana przez ratownika. Widocznie podeszła do spływu bardzo, bardzo „krajobrazowo”. Po pół godzinie docierają na miejsce witani gromkimi oklaskami. Nie ma już czasu na odpoczynek, trzeba płynąć dalej. Dopływamy na ostatnie rozlewisko przed Maćkową. Niestety nie widać ujścia rzeki, trochę kręcimy się w kółko po zalewie. W końcu udaje nam się znaleźć wypływ – szeroki na pół kajaka. Akurat zaczyna padać rzęsisty deszcz. Dobrze, że kazali nam wziąć odzież przeciwdeszczową. Na przesmyku czeka kierownik, mokry i bez kurtki. Decyduje, że za jakieś 600 m przybijamy na pole biwakowe „Przed mostem” i tam zostajemy na nocleg.. Po 5 minutach już tam jesteśmy. Najpierw szybko pod wiatę, choć już przestaje padać. Akurat Pan Marek przywiózł obiad. Ciepła zupa nas rozgrzewa. Przemieszczamy się na górkę – tam jest większa wiata z kominkiem. Można będzie wysuszyć ciuchy, dzisiaj już nie płyniemy dalej. Schodzimy zrobić „klar” z kajakami i rozbijamy obóz na polanie przy wiacie. Tylko, gdzie nie spojrzeć, pełno mrówek (na pierwszym biwaku tez zresztą były). Mamy już na nie sposób. Kawałek za linią namiotów rozsypujemy cukier i mamy je z głowy. Na wieczór zamówiona jest sauna, więc się wygrzejemy. Do tego czasu toczą się rozgrywki karciane i oczywiście ulubiona siatkówka. Po meczu większość idzie do sauny, po której obowiązkowa kąpiel w rzece. A potem już tylko spać – TV nie ma, to nie ma i oglądania meczy.
Jutro znów nas czeka przygoda na wodzie.
Dzień 5. – 03.07. (czwartek)
W końcu od samego rana słoneczko. Śniadanko, szybkie pakowanie rzeczy, składanie namiotów i do kajaków. Dzisiaj około 14 km – mamy dopłynąć do Tartaczyska. To jakieś 3 km bliżej niż pierwotnie mieliśmy osiągnąć w drugim dniu spływu. Ale pogoda nas nie rozpieszcza i trzeba plany zweryfikować. Kierownik „zamieszania” płynie dziś z nami. Jakieś pół godziny po starcie zatrzymujemy się na jagodzianki – wszyscy wylegli na brzeg i czekają na dostarczenie bułeczek. Niektórzy z nas zamówili nawet po trzy sztuki. Tak jak by śniadania nie było 😉 Wsiadamy do naszych „łodzi” i ruszamy dalej przez Wysoki Most, gdzie rzeka zaczyna szybciej płynąć. Po drodze jeszcze jeden postój w Studzianym Lesie na posesji, która w zeszłym roku była naszym pierwszym noclegiem. Trochę się pozmieniało. Gospodarze wybudowali piękną, dużą wiatę z bali drewnianych. Aż zaczęły się podnosić głosy, że może by tu zostać. Płyniemy jednak dalej, bo to za krótko dla nas. A poza tym na biwaku w Tartaczysku czekają nas zjazdy tyrolką. Niestety bez wpadania do wody, ale też jest frajdy co nie miara. Niektórzy z nas nawet na obiad by z niej nie zeszli, lecz jednak woda „wyciągnęła” swoje. A poza tym trudno odpuścić takie pyszne jedzonko.
Po posiłku zaczęło się zbiorowe szaleństwo wrzucania do wody. Najpierw Rafał wepchnął Elizę – córkę „szefostwa”. Potem ktoś z obozowiczów wziął odwet na Rafale. I tak 3/4 grupy wylądowało w wodzie. A na koniec ekipa wrzuciła Pana Leszka – jednego z naszych ratowników w pełnym ekwipunku. Woda nie była za głęboka – około 80 cm. Tak, że nie trzeba było nikogo ratować a śmiechu było co nie miara. Ponieważ słońce przyświecało przyzwoicie, nikt nie płakał, że ma mokre ciuchy. Zresztą zaczęły one wysychać nawet na nas. Ponieważ gospodarz pola nie zdążył rozwiesić jeszcze siatki, więc gry nie było. Jednak „hektary” pola biwakowego z wykoszoną trawą pozwoliły pokopać galę. Część ekipy, mająca widocznie niedosyt, poszła jeszcze zjeżdżać na tyrolce i jeszcze nawet po zmroku śmigali z latarkami czołowymi na głowach. Recz jasna ognisko musiało być. A, że nad nim na wysięgniku był sporych rozmiarów grill, więc kiełbaski i przede wszystkim chlebek cieszyły się powodzeniem. Jak co wieczór na gitarze przygrywał Szymon, na zmianę z Karoliną więc nastrój obozowy był wyśmienity. Nawet kibice nie wspominali o telewizji !!
Dzień 6. – 04.07. (piątek)
Znowu budzi nas słoneczko. Mimo późnej pory pójścia spać, już o 7 rano nie dało się wytrzymać w namiotach. W sumie wstajemy jakieś 10 minut przed przyjazdem Pana Marka ze śniadaniem. Tuż po pobudce kilku nienasyconych pobiegło jeszcze pozjeżdżać ze skarpy.
Później, jak co rano rytuał pakowania – coraz sprawniej to wszystkim idzie. Smarowanie na opalanie, nakrycia na głowy, woda w butelkach do kajaków i spływamy. Trasa prowadzi najpierw jeszcze przez las. Pierwszy postój w stanicy wodnej PTTK we Frąckach, potem już tak nas wciągnęły zakręty w trzcinach koło Okółka, że nie chcieliśmy się zatrzymywać. Docieramy do osady Dworczysko. Dzisiaj czeka nas nocleg na sianie w stodole. Choć Ci uczuleni na trawy z przykrością rozbijają namioty. We Frąckach Oldze przydarzył się wypadek. Wysiadając z kajaka wdepnęła na jakieś pozostałości po „PSEUDOTURYSTACH” i przecięła sobie palucha. Szybko rozpakowaliśmy busa z naszych maneli i Pan Maciej prawie na sygnale pognał do szpitala w Sejnach. Długo ich nie było, bo po drodze utknęli w lesie i chłopacy musieli ruszyć na ratunek wyciągać auto. Wszystko dobrze się skończyło. Olga przeżyła, a bardzo sympatyczny doktor powiedział jej, że palec zagoi się nawet przed weselem – to tak trochę od siebie dodałem. Nie da się jednak ukryć, iż lekarz był bardzo sympatyczny i rzeczowy. A Olga zamiast leżeć i odpoczywać, kuśtykała jak nakręcona. A podobno to co dostała w zastrzyku, to było znieczulenie miejscowe 😉 Wieczorkiem tradycyjnie już ognisko i część ekipy poszła na zamówioną saunę. Tu była większa radocha z wskakiwania do wody. Głębiej, woda chłodniejsza i szybki nurt. A w saunie pachniało miętą. Zrelaksowani i „dopchani” ogniskowymi frykasami zapadliśmy w błogi sen na pachnącym sianku.
Dzień 7. – 05.07. (sobota)
Rytuał poranny, jak co dzień. No może z jedną różnicą – trzeba było siano powyciągać z ubrań, włosów, śpiworów. Po śniadanku odbieramy zamówione jagodzianki, które pani Sołtysowa świeżo upiekła. Mieliśmy je zabrać na drogę do kajaków. Lecz niestety większość jagodzianek zniknęła przed wodowaniem. Nie wiemy jak je upchnęliśmy w naszych brzuchach, bo śniadanie, jak zwykle syte i pyszne, ale jakoś się udało. Spalimy te kalorie po drodze. Odcinek spływu prześliczny – las, skarpy, zwalone drzewa w nurcie i meandrująca rzeka nie pozwalały się nudzić. Robimy tylko jeden przystanek na kąpiel. Stajemy na mieliźnie pośrodku rzeki i z wody po kostki skaczemy w dwumetrową głębinę żeby po trzech metrach wynurzyć się znów w wodzie po kolana. Niesamowita zabawa, ale pół godziny nam wystarcza i płyniemy dalej chłonąć widoki. Dopływamy do Rygolu. Tu na moście stoi nasz „Pan Szef” żeby dać przewodniczce stada kasę na śluzowanie. Przy okazji pokazuje, gdzie mamy wpłynąć na Kanał Augustowski, bo łatwo tu zabłądzić i popłynąć na Białoruś. A to mogło by być niezbyt przyjemne doświadczenie :/ Pokonujemy dwie śluzy Sosnówek i Mikaszówka. Na tej drugiej witają nas znów „Pan Szef” 🙂 i Pan Marek od jedzonka. Ten jak zwykle jest przed czasem. Chyba czuje, że jak tylko dopływamy to jesteśmy głodni. Mamy propozycję zjedzenia na polu tuz za śluzą. Ale do celu etapu mamy tylko 1,5 km więc stwierdzamy, iż zjemy już na biwaku. Po rozłożeniu obozu nawiązujemy kontakt i inną grupą, która też przebywa na tym ogromnym polu i gramy meczyk w siatkówkę. Po rozgrywkach większość grupy idzie do sklepu na drobne zakupy. A starszyzna zostaje. Niektórzy przebąkują, że dzisiaj będzie chrzest, bo w zeszłym roku też był w tym miejscu. Ciekawe czy to prawda ?! Wróciliśmy ze sklepu i znów gramy w siatkę – boisko pierwsza klasa. Co prawda nie piaszczyste tylko trawa. Ale może to i lepiej. O chrzcie cisza, nikt nic nie chce powiedzieć. Trzeba czekać co będzie. Wieczór zapadł, ognisko się dopaliło. A tu nic nie ma. Każą iść spać, bo jutro trzeba wiosłować prze jeziora i kanał.
Dzień 8. – 06.07. (niedziela)
No i stało się. Kadra wraz ze starszyzna plemienną, czyli osobami z zeszłego roku, wstała o 5.30. Po to żeby przygotować zaplanowany wcześnie chrzest. Później dopiero okazało się dlaczego był rano, a nie wieczorem poprzedniego dnia. Zalążki kajakarzy, jak ich nazwano, zostały obudzone o godzinie 7.00. Mimo wczesnej pory słoneczko już przygrzewało i było bardzo przyjemnie. Wszyscy przystępujący do chrztu musieli się przebrać w stroje kąpielowe. Ustawieni w szeregu przed namiotami byli co i rusz poganiani przez diabełki. Zresztą przez całą ceremonię uprzykrzały one życie pokrzykując i smyrając opieszałych młodymi gałązkami świerkowymi. Nie opiszę całej ceremonii pasowania żeby zostało to tajemnicą dla następnych, ale trzeba przyznać że większość miała niezłą zabawę. Na koniec zostali przechrzczeni przez Neptuna, w którego rolę wcielił się ratownik Leszek i po klapsie wiosłem wrzuceni do wody, aby oczyścić się ze wszelkich lądowych mazideł. Woda była wyjątkowo ciepła, cieplejsza niż poprzedniego wieczoru. Co było jednym
z powodów przesunięcia ceremonii. Oprócz oczywiście zrobienia niespodzianki, bo nikt się tego tak wcześnie nie spodziewał. Akurat po tym, jak wszyscy doprowadzili się już do normalnego wyglądu podjechał nasz Mister Catering. Po śniadaniu, na prośbę nowo ochrzczonych adeptów kajakarstwa, zapadła decyzja aby pozostać jeszcze jeden dzień w tym samym miejscu. Ze względu na możliwość rozegrania kolejnych meczy z zaprzyjaźnionym obozem. Bez pływania kajakami się jednak nie obeszło.
I bardzo dobrze. Ale mogliśmy wypłynąć nieco później, gdyż namioty zostawały nietknięte. Poza tym żal było stracić przepłynięcia przez podwójną śluzę Paniewo, która była niewątpliwą atrakcją. Za nią kończyliśmy etap i stamtąd kierownik zabierał nas busem na teren bindugi Jazy, gdzie stacjonowaliśmy. Niewątpliwą atrakcją, dla tych co się zdecydowali, była możliwość osobistej obsługi śluzy. Zarówno dziewczyny, jak i chłopcy mogli otwierać i zamykać wrota oraz zastawki śluzy mogąc poczuć geniusz myśli inżynieryjnej. Bo jak inaczej to nazwać, skoro takie olbrzymie wrota może otworzyć i zamknąć jedna osoba i to RĘCZNIE. A nie przy pomocy elektrycznych silników.
Zabawa była przednia, ale powoli trzeba było wracać do obozowiska, ponieważ zbliżał się czas obiadu. A my musieliśmy jechać na trzy tury. Obiadek musiał jednak na nas poczekać dość długo, bo podróż i ładowanie kajaków trochę czasu nam zajęło. Po obiadku obowiązkowa sjesta. Później część z nas poszła z opiekunem do sklepu, druga grupka pod wodzą ratownika wykąpać się w jeziorze. Jeszce inni już umawiali się na meczyk w siatkówkę. Miały być jeszcze manewry na wodzie w kajakach, przewrotki, nauka wchodzenia do kajaka z wody. Niestety krążąca wokół burza stwarzała zagrożenie, więc trzeba było niestety z tej przyjemności zrezygnować. W międzyczasie przyjechał już autokar, którym następnego dnia mieliśmy się udać w drogę do domów. Szkoda nam było tak szybko się rozstawać, lecz niestety miło spędzany czas chyba biegnie szybciej.
Wieczorem ognisko z zapowiedzią do samego rana. Wyszło oczywiście integracyjne. Siedzieliśmy przy nim w dwa obozy. Część jednak szybko się wykruszyła spać.
Dzień 9. – 07.07. (poniedziałek)
Rano pobudka nieco wcześniej, żeby zdążyć się spakować, zwinąć namioty. A, ze niektórzy spali przy ognisku, to trzeba ich było stamtąd odciągnąć. Planowany wyjazd o godzinie 10.00. Po śniadaniu jesteśmy już spakowani i idziemy sobie zrobić wspólne zdjęcie nad jeziorem. Przy okazji „szef zamieszania” rozdał pamiątkowe dyplomy i płytki ze zdjęciami robionymi podczas spływu. Nagrywane zresztą do drugiej w nocy, także m.in. przez Karola.
Oczywiście uczestnicy pod namową ratowników wrzucili „szefa” do jeziora. A co, niech też chłop ma radochę 🙂 Później czas pożegnań, nawet łez i pakowanie do autokaru i żegnaj przygodo !! Pewnie aż do przyszłego roku. Mamy nadzieję, iż zobaczymy się w podobnym gronie !?